Czy Tom Cruise znów uratuje świat? 6
"Wojna Światów" była jednym z najszumniej zapowiadanych filmów 2005 roku. Zresztą miała wszelkie zadatki na wielki hit. Reżyser w postaci Stevena Spielberga, plejada gwiazd w obsadzie (Tom Cruise, Dakota Fanning), środki finansowe na efekty specjalne i w końcu dobra kampania reklamowa. Film rzeczywiście stał się hitem. Jednak z doświadczenia wiemy, że 'hit' nie zawsze znaczy 'dobry film'. Czy tak było w przypadku "Wojny światów"?
Ray Ferrier jest rozwiedzionym mężczyzną, mieszkającym z byłą żoną - Mary Ann - oraz dwójką dzieci - Rachel oraz Robbie'm. Pewnego dnia Mary Ann wyjeżdża do swoich rodziców w Bostonie i zostawia dzieci pod opieką Ray'a. Wkrótce zaczynają dziać się dziwne rzeczy, takie jak piorun uderzający 26 razy w to samo miejsce. Okazuje się, że jest to knuty przez tysiące lat atak kosmitów na Ziemię.
Poszczególne elementy filmu przedstawię w punktach:
1. Efekty specjalne - czyli to co w tego typu filmach jest najważniesze. I tu od razu muszę pochwalić Spielberga i ekipę. Efekty specjalne to chyba najlepszy element filmu. Są one tworzone z wielkim rozmachem, ale do tego pan Spielberg zdążył nas przyzwyczaić. Świetnie wyglądają wielkie maszyny niszczące świat (fajnie to brzmi), czy też zniszczenie fabryki pod koniec filmu. Jest to duży plus dla tej produkcji.
2. Gra aktorów - Wielki, boski i wspaniały Tom Cruise wypada raczej średnio w tym obrazie. Stara się udawać strach przed wielkimi maszynami i jednocześnie zgrywać dobrego ojca. Jednak nie oszukujmy się - scenariusz nie dał Cruise'owi szansy na zaprezentowanie swoich nieprzeciętnych umiejętności. Bardzo pochwalić za to chciałbym Dakotę Fanning. Jest ona bardzo naturalna w swej roli. Zdecydowanie gorzej zagrał moim zdaniem Justin Chatwin (Robbie Ferrier). Wygląda on na nieco przestraszonego i stremowanego swą rolą. Ale jak tu nie być stremowanym jak ma się koło siebie "boskiego" Toma Cruise'a... Za aktorstwo plus z minusem.
3. Realizm - Tak, czepiam się strasznie, to jest science fiction, ale nie mogę zrozumieć pewnej rzeczy (jest ich więcej, lecz milczenie w tym przypadku jest złotem). Czemu, gdy wielka maszyna obcych strzela do ludzi na ulicy, giną wszyscy (!) w otoczeniu Raya a on sam zostaje niedraśnięty? Panie Spielberg. Za Supermana wziął się już ktoś inny! I oczywiście w pokoju, który dogłębnie penetrują obcy można się przepychać o dostęp do broni, stając raptem 2-3 metry za kosmitami (za wątpliwą osłoną). Kosmici nie słyszą i pokojowo wychodzą. Wielka pozioma krecha za realizm (mógł być chociaż cząstkowy).
4. Scenariusz - Nie powiem, że prosty jak konstrukcja cepa, ponieważ nie wiem jak cep wygląda. Jednak mimo wszystko przez cały film mamy tylko ucieczkę przed obcymi (nudną) i siedzenie w domku pana Ogilvy. Pół filmu ucieczki przed obcymi oraz pół siedzenia w domku. Aha, i zakończenie ze wspaniałym happy endem. Aż się łezka w oku kręci. Krótko mówiąc - banał.
5. Montaż oraz muzyka - Montaż jest raczej zwykły, aczkolwiek zdziwiłem się, ponieważ gdzieniegdzie mieliśmy dosyć długie ujęcia. Oczywiście było ich niewiele. Muzyka jak to w sci-fi, lekko epicka, nierzucająca się w... uszy. Standard.
Ogólnie mówiąc wychodzi z tej mieszanki całkowicie przeciętny film. Cruise znowu nie zachwyca, a fanom Spielberga polecam "Pojedynek na szosie", w sumie jedyny naprawdę świetny film tego reżysera, który widziałem (i może jeszcze Parki Jurajskie i E.T.). Niestety "Wojny Światów" do tego kanonu zaliczyć nie można. Za fantastyczne efekty specjalne podciągam ocenę z 5 do 6, jednak mimo wszystko jestem rozczarowany.
Stary dobry Spielberg. Nie ma to jaka stara szkoła reżyserowania filmów dreszczowców. Bo poza tematyką sf ten film to dla mnie doskonały thriller. Poza tym kolejny przykład jak dobry reżyser potrafi z aktora niezłego, ale nie geniusza, wyciągnąć aktorstwo na najwyższym poziomie.